Wykorzystując długi weekend związany z zaszłościami katofaszyzmu w Belgii i świętowaniem 1 (a nawet 2) Listopada postanowiłem udać się w kraje zwane ciepłymi, gdzie niejaki Łukasz część swych studiów odbyć postanowił. Pewne machinacje doprowadziły do planu lotów:
Charleroi - Madryt 27 X, odlot 16:40, planowany przylot 19:00. Lot FR 5467
Madryt - Lizbona 28 X, odlot 7:00, przylot 7:20. Lot EZY 7979
Lizbona - Madryt 1 XI, odlot 7:25, przylot 9:45. Lot EZY 7980
Madryt - Charleroi 2 XI, odlot 6:30, przylot 9:00. Lot FR 5462
Niestety łatwo tu zauważyć konieczność spędzenia dwóch nocy na lotnisku Madryt-Barajas. Ale dla mnie to nie pierwszyzna, stąd nie czułem się faktem tym zbyt mocno przerażony. Było wprawdzie gorzej niż zaplanowałem, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. W odpowiednim czasie udałem się więc na lotnisko w Charleroi, niestety nie przygotowawszy odpowiedniego prowiantu. Po tradycyjnych dyskusjach w języku francuskim (tj. na zasadzie mówiła służba lotniskowa do Przemka, a Przemek ograniczał się do "bążur, sawa, noł likłide, merci mąsię") dostałem się do tzw. airzone. Kontrola bagażu, jak zwykle, ominięta bokiem (pamiętajcie, zawsze plecak na jednym ramieniu - wtedy wygląda na lżejszy i mniejszy :P). No i oczekiwanie pod gate'm. Mimo iż byłem tam dużo wcześniej, już zobaczyłem przy stanowisku B738 o rejestracji EI-DPE. Nic nie wskazywało, żeby coś innego miało odlecieć, pomyślałem więc, że właśnie tym samolotem udam się w podróż do Madrytu. Samolot wygląda właśnie tak:
Jak mówią mądre portale, samolot ten ma prawie 5 lat, a moja intuicja mówi, iż bazuje obecnie w Charleroi. Chociaż wsiadałem do samolotu jako ostatni, udało mi się zająć miejsce przy oknie (tzw. sypialne), być może dlatego, iż wszyscy inni pasażerowie bali się przeprosić dużego frankofońskiego murzyna zajmującego miejsce przy korytarzu. Jako, że żaden rasizm nie jest moją cechą, zasiadłem gdzie trzeba. Kompletnie męski personel pokładowy nie wzbudził większego zainteresowania z mojej strony. Kapitan przekazał, iż w Madrycie mocno wieje i możliwe są opady deszczu. W przeciwieństwie do pięknej pogody w Belgii. Złośliwość pogody jest oczywista - człowiek leci w poszukiwaniu słońca i ciepła, a tu w Belgii lipiec, w Madrycie złota polska jesień.
W mniej więcej wyznaczonym czasie (ale chyba bez fanfar, więc pewnie o 19.15) dolecieliśmy na Madrid-Barajas. Uznałem więc, że warto zobaczyć trochę Madrytu. Moja pewność siebie, która powiedziała mi "po marcowej wizycie z Salwą znasz Madryt bardzo dobrze, nie potrzebujesz żadnej mapki" oczywiście zawiodła. Wysiadłem sobie na Nuevos Ministerios i udałem się do pobliskiego centrum handlowego w poszukiwaniu SUPERMERCADO. Zakupiłem tam kawałek bagietki, szynki, sera, parówki i litrowego San Miguela (ah, wreszcie piwo w porządnych butelkach, w ludzkiej cenie). Bramki antykradzieżowe dość alergicznie reagowały na mój plecak, szczęśliwie żaden z Hiszpanów się tym za bardzo nie przejął. Po pierwszym 'just go', drugie "Hablas Espanol?", zażądało odpowiedzi "No hablo espano, hablo Ingles". O dziwo nie przeraziło to dziarskiego potomka konkwistadorów, który grzecznie w języku Szekspira wytłumaczył mi, że nie mam się generalnie czym przejmować, nie ma zamiaru przeszukiwać mojego plecaka i w ogóle jest OK. Zdecydowałem więc się na powrót na miejsce nocnego spoczynku. Tam na ławeczce przed Terminalem 1 spożyłem piwko i udałem się w okolice check-inów. Okazało się, iż na lotnisku działa fascynująco szybkie WiFi, dzięki któremu nadrobiłem zaległości serialowe związane z wyczerpaniem limitu danych na akademikowym łączu w Leuven, Belgia. Gdy miałem zapaść w objęcia Morfeusza, jakiś Hiszpan postanowił powiercić trochę w podłodze terminala. Nie było to jednak na tyle straszne, aby przeszkodzić mi w moim planie. Krótki sen, masakrycznie długa kolejka do security i - voila - Gate C43 (albo coś takiego) i pierwszy raz w życiu easyJet oraz Airbus 319. Ochrzczony przez brytyjski urząd lotnictwa G-EZIY wygląda właśnie tak:
Obok stał Ryanair (a niech, to nie spostrzegłem rega) z wymownym, z jednej strony chamskim, z drugiej zabawnym hasłem "Bye bye LATEhansa". Na pokład znowu wszedłem jako jeden z ostatnich i znowu udało mi się znaleźć miejsce przy oknie. Po krótkim locie z dość gadatliwym kapitanem i siedzącymi w pobliżu dwoma dziewczętami, które podejrzewam o narodowość maltańską (warto zwrócić uwagę, iż na Malcie jest najwięcej otyłych ludzi w całej Unii Europejskiej, odsetek ten wynosi 25%. Z obserwacji własnej dotyczy ta otyłość prawie wyłącznie kobiet - a może po prostu na facetów nie patrzyłem - stąd można aproksymować odsetek kobiet otyłych na procent 50). Dalszą aproksymację można przeprowadzić, twierdząc, iż każda nieotyła Maltanka jest zarazem conajmniej ładna. W końcu poznałem aż 5 Maltanek (wliczające te dwie, których w sumie nie poznałem) i byłem tam 3 dni, ha! Całkiem niezła próba statystyczna.
Po wylądowaniu w Lizbonie udałem się w kierunku domu Smokiego. Na nieuważnego turystę czeka w Lizbonie wiele pułapek - przede wszystkim aerobus (2x droższy od zwykłego autobusu miejskiego; może nawet 3, ale w tym wypadku rozważam bilet kupowany u kierowcy) oraz tak samo nazywające się stacje metra (np. Arroios i Arreiro). Mimo to udało mi się dotrzeć w umówione miejsce, gdzie chwilę później zobaczyłem Łukasza - zwrócę uwagę, że nawet w wielkim tłumie jedynego blondyna w mieście nie jest trudno dostrzec. Ten zaprowadził mnie do miejsca, które stało się moim domem na te kilka dni; wyjaśnił zasady wspólnego życia z innymi lokatorami i udał się na zajęcia, pozwalając mi spokojnie się przespać. Obiad za 2,40 w stołówce pozwolił uzupełnić braki węglowodanów w organiźmie (i zjeść pierwszą zupę poza granicami RP). Potem spotkanie z erasmusami i kilka plenerowych piwek (ogromny szacun dla portugalskich sklepów, w których przy kupnie piwa od razu proponują otwarcie go). Następnie dyskusje z Niemcami i Holendrami nt. dyskretnych różnic w języku niderlandzkim oraz niemieckim (Ich komme klar/Ik komm klaar - dobry icebreaker w tych dyskusjach, dzięki Gregor) oraz z Timem nt. różnic między flamandzkim, a niderlandzkim. W końcu przyszło do dysput nt. historii Rzeczyspolitej Obojga Narodów z reprezentantem bratniego narodu Ukraińskiego (zachodniego, nie zrusyfikowanego). O odpowiednio poźnej porze podróż lizbońskim autobusem nocnym (nb. ponoć przy 3 osobach taniej jest jechać taksówką niż autobusem...) i powrót do domu. W jutrzejszej (a właściwie dzisiejszej) perspektywie było spotkanie z Dianą&Stevem i "non-touristic Lisbon". Miało się to odbyć "after lunch" (coś za dużo tych makaronizmów, o ile można tak powiedzieć o angielskich zwrotach), co trochę zastanawiało mnie w kontekście kulturowym krajów śródziemnomorskich. Ostatecznie po wystarczająco długim śnie, śniadaniu udaliśmy się z Łukaszem w kierunku Casa de Sodre, gdzie mieliśmy spotkać wyżej wymienioną parę. Łukasz, ze względów zdrowotnych, zrezygnował z tej okazji, a ja spotkałem się ze starą znajomą i jej legendarnym chłopakiem (czyli najbardziej nielubianą z nieznanych osób przez męską część TPC Crew). Czekali w zielonym Scirocco (w wersji kobiecej jest to kolor zwany 'limonką'. Przywitanie i...
PORTUGALCZYCY
udaliśmy się na NAJLEPSZE ciastka na świecie, NAJŁADNIEJSZĄ wieżę widokową i w kierunku NAJSTARSZEGO klasztoru. Generalnie w Portugalii wszystko jest NAJ, a narodową misją Portugalczyków mówiących w języku angielskim jest uświadomienie wszystkim, iż są najbiedniejszym narodem Unii Europejskiej, kryzys ich kompletnie niszczy i "od razu widać po ludziach, iż są bardzo smutni". Nie widzieli Polski, zdecydowanie... DLa nas chyba każdy naród śródziemnomorski wygląda wesoło, radośnie i to my jesteśmy ekspertami od narzekania. Udaliśmy się do Belem i Caiscais, które naprawdę robią wrażenie. Nie chcąc urazić Steve'a, powiedziałem jednak, że Scirocco uznawane jest za kobiece auto przez obywateli RP. Niestety przejął się tym bardzo, do czego za chwilkę wrócimy. Przy okazji wjazdu na NAJŁADNIEJSZĄ wieżę widokową popełniłem ogromne faux-pas, dziękując Portugalczykowi słowem "gracias", co uraziło go mniej więcej tak, jakby nam ktoś powiedział "spasiba". Od teraz wiedziałem, że prawidłowo mówi się "obrigado" (no, albo jakoś tak).
(tu powinno być jakieś zdjęcie, ale Smoky mi go jeszcze nie wysłał :>)
Po zwiedzeniu dzielnic nadmorskich, udaliśmy się do centrum, gdzie - tradycyjnie niejako - można znaleźć pomnik Jagiełły na koniu (tj. jakiegoś gościa na koniu i nawet Portugalczycy nie wiedzieli kto to, a inskrypcji łacińskiej nie udało się odcyfrować). Po spacerze i niewielkim posiłku (z NAJLEPSZYM na świecie dorszem, którego Portugalczycy ponoć importują z Bałtyku, co nie zmienia faktu, iż NAJLEPIEJ go przyrządzają), każdy udał się w swoją stronę. Smoky zaplanował dla nas obiad z Austriakami (bardzo dobry i konkretny) oraz spożywanie z nimi produktów alkoholowych o zawartości alkoholu ~40%. No nic, trzeba było bronić honoru narodu polskiego. Na tzw. lunchu pojawiła się kobieta (wow), która - tak dla odmiany - Belgijką, studiującą w Leuven. Potem wróciliśmy do domu, gdzie udaliśmy się na nocny spoczynek. I tak nastała Niedziela.
W Niedzielę udaliśmy się do starej części Lizbony, w okolice zamku. Mogliśmy tam zaobserwować prawdziwe rodzinne życie Portugalczyków - to grających w piłkę dziecka z mamą, po chwili dołączył kolejny dzieciak, którego rodzice raczyli się tzw. jointem. Po złapaniu dobrego humoru tata zastąpił mamę drugiego dziecka w bronieniu 'bramki' przed strzałami młodych następców Cristiano Ronaldo. Wieczór był bardzo spokojny, udaliśmy się na Mszę Świętą, a następnie spać.
Poniedziałek - Łukasz poszedł na zajęcia, ja chyba nie robiłem nic szczególnego, nie przypominam sobie tego w każdym razie. Na pewno pospałem. Potem udałem się na spacer, zjadłem konkretny obiad (bo właśnie filety z kurczaka za 3 EUR, to w Portugalii ok. 0,5 kg zamiast belgijskiego 300 gr). Przyszedł dość spokojny wieczór - krótki spacer i piwko. Po powrocie dziewczęta-współlokatorka Łukasza (dla odmiany Holenderka studiująca we Flandrii) wraz z koleżankami udawały się na imprezę "halloweenową" (a może powinienem napisać "dziadową", w końcu to staropolskie dziady!). Gdzieś po drodze kontrole pytanie "Spreekt Je Nederlands?" i odpowiedź "Niet goed. Or maybe I should've said heel goed?". Wyraźnie ucieszyło to wspomnianą holenderkę. W każdym razie musiałem ok. 4:30 pojechać autobusem nocnym w kierunku lotniska, stąd dyskusje egzystencjalne - jedna z ostatnich okazji do rozmawiania w języku polskim na najbliższe 2 tygodnie, piwko i krótki sen. W autobusie niestety miejsce stojące, nieopodal dwie wschodnioeuropejskie niewiasty konwersujące po angielsku. Łatwo było rozpoznać Polkę - muszę przyznać, iż polglish, jak sobie nazwałem polski akcent w języku angielskim, jest zdecydowanie OKROPNY i przeraża mnie wiedza, że sam tak mówię. Lotnisko w Lizbonie na szczęście wyposażone jest w MCDonalda, co znacznie ułatwia jakąkolwiek konsumpcję (MCDonald, jako sieciówka, zachowuje w miarę stałe ceny), zwłaszcza iż - mimo wczesnej pory - nie ograniczali się do serwowania tzw. śniadań. Przyszło więc chwilę poczekać i na płycie pojawił się G-EZDM, czyli A319 easyJeta:
Tym razem niestety miejsce korytarzowe, znowu nieopodal /prawdopodobnych/ Maltanek, znowu bez konwersacji (eh, łajza ze mnie). Trudności z uśnięciem (znacznie łatwiej chyba jednak śpi mi się w B738 niż w A319/320) i po krótkim locie Madryt. Totalne zmęczenie, ale trzeba wyruszać do boju. Tym razem zaopatrzyłem się w mapki i udałem na spacer po Madrycie. Trasa i miasto mniej więcej znane. Na Puerta del Sol zobaczyłem "młodzieżowy" ruch "oburzonych", czyli coś, co w Polsce nazwalibyśmy plantowymi żulami - przykro mi, ale nie wiem czy ktoś miał tam poniżej 50 lat i był trzeźwy. W każdym razie Hiszpania zawsze potrafi dać człowiekowi uśmiech - czy jest to "Vaya con dios - nah, neh, nah" w parku, czy "Desperado" śpiewane przez "młodych oburzonych" z Puerta del Sol, jakoś zawsze brzmi to ładnie. Tam kolejne problemy w relacji mój plecak - bramka antykradzieżowa. Tym razem Pani spokojnie deaktywowała wszelkie czynniki alarmowe w moim plecaku, stąd problemów więcej nie było (ale ją akurat przeraziło "no hablo espanol, hablo ingles"). Potem półdrzemka koło końca świata (tj. metra madryckiego), bodaj Principie Pio i powrót na Barajas. Tam chciałem oszukać Madryt na 1 EUR, ale skończyło się na stracie 1,50 EUR w zamian. Szybko zwiedziłem Terminal 4 i wróciłem do "swojego" T1. Spotkałem tam Australijczyków, którzy pomylili 9 PM z AM i spóźnili się na swój lot jedyne 10h. Krótka dyskusja zakończona "You speak pretty good English" (czego nienawidzę) i moim "ah, thanks" (bo chyba nie wypada powiedzieć native speakerom, że oni mówią "pretty terrible", jako że australijski akcent jest na trzeźwo kompletnie niezrozumiały). W końcu nastał spokój w terminalu, WIFI osiągnęło swoją prędkość i oddałem się serialom. Około drugiej planowałem pójść spać, spotkałem jednak Darka - z jednej strony ciekawy człowiek, miałem wiele radości z konwersacji po polsku na naprawdę różne tematy. Z drugiej jednak, byłem kompletnie zmęczony i wolałbym przespać chwilkę w terminalu. W każdym razie spotkaliśmy jeszcze "Jo sem Slowak", kilku Polaków udających się porannym Ryanairem do Krakowa i zdecydowałem przejść przez security. Jak zwykle w Madrycie szybko (mimo dłuuugiej kolejki), drzemka przed gatem gdzie czekał EI-DLD. Tutaj piękne ujęcie z - jak sądzę - lądowania w Bergamo:
To z kolei prawie 6 letni samolot. Miejsce środkowe, ale przy wyjściu awaryjnym, czyli duży komfort nóg. Niczym niezmącone spanie (oprócz stwierdzenia kapitana o mgle w Charleroi i konieczności pozostania w holdingu, choć nie wiem czy to powiedział, ale w domyśle o to chodziło); pobudka już po wyjściu kilku pierwszych pasażerów. No cóż - welcome home, jeżeli można tak powiedzieć o Belgii. Krótka wycieczka do tajnego korytarza lotniska z automatami sprzedażowymi o cenach o wiele lepszych niż w publicznej przestrzeni terminala, autobus na dworzec, pociąg do Brukseli, przesiadka do Leuven i dłuuuuuugie spanie.
Mam nadzieję dodać jeszcze kilka zdjęć z Lizbony, zrobię to niezwłocznie po otrzymaniu ich na skrzynkę poczty elektronicznej.