piątek, 16 grudnia 2011

Belgia, jako miniaturka UE

Wiem, że część ludzi oczekiwałaby relacji z Katalonii. Nie jestem jednak gotowy, żeby o tym pisać - moje myśli nie są ułożone. Ale będzie też o Katalonii, a na razie powiem tylko, że jeżeli ktoś ma zdjęcia wnętrza Sagrady Familii sprzed 1965, to bardzo bym prosił. Bo wnętrze mnie zawiodło, nie pasuje do tego majstersztyku architektury, monumentalnego kościoła.
Ale przejdźmy do tematu - czyli pewnej formy politycznego felietonu:
Ostatnimi czasy politycy Państw UE uważają, że ratunkiem dla upadku strefy EUR jest głębsza integracja. Jest to oczywiście prawda - Państwa mające jedną walutę, a nie mogące manipulować jej kursem, nie mające wspólnego systemu finansowego (banki, podatki), czy gospodarki dostosowanej do polityki finansowej (a może odwrotnie) nie mogą, na dłuższą metę, przy tej walucie trwać. Tak się przynajmniej wydaje ekonomicznemu laikowi, jakim jestem. Z drugiej strony jest też nastawienie społeczeństwa: załóżmy, iż przeciętny Polak zarabia 2000 PLN - gospodarka nasza jest mocno zależna od gospodarki UE; powiedzmy, że podobna sytuacja jest na Słowacji, gdzie Słowak zarabia 500 EUR. I teraz - przedsiębiorstwo produkujące na eksport do Niemiec (Belgii/Holandii - bogatych krajów strefy EUR) na kryzys w tych Państwach (a więc zmniejszenie popytu, w konsekwencji konieczność zmniejszenia podaży bądź obniżenia cen - cen w EUR; czy cięcie kosztów nakazane przez centralę w Niemczech) może zareagować na dwa sposoby:
-na Słowacji musi zwolnić pracowników, bądź obniżyć im pensje - którekolwiek z tych działań powoduje niepokoje społeczne i strajki
-w Polsce kurs złotówki spada z 4,00 EUR/PLN do 4,60 - pracownik nadal zarabia 2000 PLN, ale pracodawcę (którego interesują rozliczenia w EUR, bo jest firmą niemiecką) kosztuje to już nie 500 EUR, ale tylko 435 EUR. Pracodawca ma więc 13% niższe koszty osobowe. Mimo, że towary w Polsce drożeją, a perspektywa zagranicznych wakacji oddala się z dużą szybkością - pracownik nie
wini za to pracodawcy, nie strajkuje - narzeka na rząd.
To jest niewątpliwy plus własnej waluty w gospodarce peryferyjnej, uzależnionej od wielkiego sąsiada (za którego potraktujemy całą strefę EUR). Stąd wydaje się, że integracja gospodarcza, realna konwergencja, jest jakimś rozwiązaniem. Tylko kto zatrudni Polaka za 1000 EUR, mogąc za tę samą kwotę zatrudnić Niemca - mającego lepszą opinię dotyczącą wydajności pracy?

Integracja polityczna - np. jedna lista do Parlamentu Europejskiego w całej Europie wymaga - moim zdaniem - wspólnego języka, to jest warunek demokracji. Ale nie jest to warunek wystarczający - jak sądzę całe USA przed wojną secesjną mówiły po angielsku, a i tak zmiany polityczne doprowadziły do wojny - z powodów gospodarczych. Warunkiem sensownej demokracji jest to, by ludzie byli poinformowani, wiedzieli na co się decydują popierając konkretną partię czy osobę. To jest niemożliwe przy listach ogólnoeuropejskich, przynajmniej dopóki lud Polski, Hiszpanii i Niemiec nie będzie mówił w jednym języku. A moja wyobraźnia jest zbyt mała dla takiej sytuacji - nie widzę nas wszystkich mówiących w jakimkolwiek języku, czy miałby to być polski, niemiecki, rosyjski, a nawet angielski. Państwa i Narody Europy za długo budowały swoją tożsamość opartą na kulturze i języku, ażeby z nich łatwo rezygnować. Zwłaszcza nam rezygnacja z polskiego źle się kojarzy. Tutaj, przechodząc do meritum, doskonałą miniaturką jest Belgia. Mały kraj, w którym są 3 oficjalne języki - niderlandzki/flamandzki, francuski i niemiecki. Wydaje mi się, iż powstanie Belgii miało stricte religijne powody - ateistyczna Francja z jednej strony i protestanckie Niderlandy osaczyły flamandzkich i walońskich katolików. Za symboliczne ustanie wspólnoty wiary uznam rok 1968 - wtedy podzielił się Katolicki Uniwesytet w Lowanium i niderlandzkojęzyczni profesorowie oraz studenci pozostali w Leuven (fr. Louvain, pol. Lowanium), podczas gdy francuskojęzyczni przenieśli się do nieodległego Louvain-la-Neuve, któr właśnie wówczas powstało (wrażliwym religijnie odradzę czytanie tego zdania - usilnie kojarzy mi się to z końcem Soboru Watykańskiego II - ledwo 3 lata, a rok przed definitywną reformą liturgiczną, choć konflikty musiały powstać wcześniej, skoro już wtedy otwarto Nowe Lowanium). Obecnie Belgia jest federacyjnym królestwem, gdzie władza jest mocno podzielona: istnieje rząd Flandrii, rząd wspólnoty flamandzkiej, rząd Walonii, rząd wspólnoty walońskiej, rząd Brukseli, rząd wspólnoty niemieckiej i rząd federacyjny - każdy ma inne kompetencje. Rosną nacjonalizmy - Vlaams Belang (skrajna partia, choć nie jak na polskie warunki) ma obecnie 20/124 miejsc w parlamencie Flandrii, 12/150 w parlamencie federacyjnym; do tego dochodzi N-VA z 17 miejscami w parlamencie Flandrii i 27 w federacyjnym. Flamand nie może zagłosować na partie z Walonii, ani odwrotnie. Nacjonalizmy są silne również w Katalonii (a Katalończyk nigdy nie powie Espanol, tylko Castellano i ewentualnie powie "maybe some Spanish people..." - nie identyfikując się z tym określeniem), czy kraju Basków. Badania z 2001 mówią, iż 34% Katalończyków jest za niepodległością, ale - biorąc pod uwagę tylko tych poniżej 44 roku życia - było to już 75%. W parlamencie baskijskim 30/75 miejsc ma partia nacjonalistyczna, 25/75 ma baskijska partia socjalistyczna, też mocno powiązana z ruchami nacjonalistycznymi. W Polsce coraz głośniej słychać wołania Ślązaków. Chęć odróżnienia się widać i słychać na ulicach Belgii - ludzie tutaj "don't speak Dutch. Flemish!" oraz "We're Flemish, not Belgian - fuck Belgium". Widać więc, dość klarownie, że wielojęzyczne/wielonarodowe Państwa nie są akceptowane przez mniejszości narodowe (w Belgii jest to wyraźniejsze niż w Hiszpanii, ze względu na - mniej więcej - równość Walonów i Flamandów). Tam rosną nacjonalizmy, które są jawnie wrogie swoim Państwom. A pamiętajmy, że Państwa te trwają już od wielu lat. Nie ma co mówić o Bałkanach - choć to jest pomieszanie religii, nie języków: tę historię znają wszyscy; czy też o Czeczenach w Federacji Rosyjskiej. Tym samym byłaby/będzie/jest Federacja Europejska - myślę, że pierwsze kilkanaście lat spowoduje wzajemne pretensje narodowe - Francuzów do Niemców, Polaków do wszystkich dookoła, Niemców do Włochów i Hiszpanów. Inna mentalność - stosunek do pracy, życia, bogacenia się tych narodów wydaje się nie do pogodzenia w jednym kraju. Zaraz Niemiec zacznie narzekać na finansowanie socjalu w krajach południa, Hiszpan, że jest dyskryminowany przez północno nastawiony rząd Europy, narody znowu poczują chęć posiadania własnego Państwa. I choć nie musi to doprowadzić do wojny (w końcu nie ma wojen w Belgii, Katalonii czy kraju Basków), nie będzie to prowadzić do dobrej atmosfery. Symbolem wojny są obecnie igrzyska - cała Katalonia cieszy się, gdy Barcelona dokopie Realowi (i to nie tylko ze względów kibicowskich, to ma wymiar polityczny); nikt we Flandrii nie kibicuje walońskim piłkarzom.

Dlaczego więc te kraje ciągle trwają?
Po pierwsze - zmiany granic są - od czasów Kongresu Wiedeńskiego - mocno kontrowersyjne i nigdy nie przechodzą bez echa. W wypadku Belgii mamy syndrom starego małżeństwa - nie mają ze sobą nic wspólnego, nie mają wspólnego języka, nie potrafią się dogadać. Ciągle jednak wisi im nad głową wspólny kredyt (a wręcz ich wspólne zadłużenie rośnie), no i mają ukochaną córeczkę. Córeczka, w której skupia się większość miejsc pracy w kraju leży, terytorialnie, we Flandrii, choć znacząca większość jej mieszkańców jest frankofońska. Być może nie przez przypadek, to właśnie ona jest siedzibą tylu instytucji międzynarodowych - jakie inne miasto w Europie jest tak targane przez podziały we własnym kraju i, wydawałoby się, tak łatwo uczynić z niego Wolne Miasto pod kuratelą międzynarodową? Choć może w walce o Brukselę Belgia potrafiłaby się zjednoczyć? Obecnie w wielu miastach Flandrii widać plakaty dość klarownie nawołujące do obalenia Państwa

Wszędzie widać hasła "Republiek Vlaanderen", wraz z "Er is een betere weg" (jak ktoś nie rozumie - "Istnieje lepsza droga; lepszy sposób"). Obie części mają różne święta "narodowe" - Flamandowie świętują bitwę pod Kortrijk - wypędzenie i wymordowanie Frankofonów, podczas gdy Walonowie świętują powstanie brukselskie - pozbycie się Holendrów z Brukseli i niepodległość od "Zjednoczonego Królestwa Niderlandów". Jasno pokazuje to narodowe antagonizmy Belgów.

Wyobraźmy sobie więc Federację, w której Polacy czy Belgowie świętują 11 XI, dla nas odzyskanie Niepodległości od Austrii, Niemiec (i Rosji, która tu nie ma znaczenia), dla Belgów odzyskanie wolności po niemieckiej okupacji. Negocjacje z Rosją "ponad głowami Polaków", co zawsze nam się źle kojarzy; politykę zagraniczną prowadzoną z Brukseli przez kogoś wybranego głosami całej Europy, jakże przecież inaczej doświadczonej przez historię - choćby komunizm w wydaniu sowieckim, czy narodowy socjalizm w wydaniu niemieckim - każdy na to patrzy inaczej. Wyobraźmy sobie federację, w której mówimy w 23 językach - wszystkich na raz nikt nie jest w stanie się nauczyć (bo warto zwrócić uwagę, że większość Flamandów mówi też po francusku, niemiecku i angielsku - w przeciwieństwie do Walonów; uważam, że jest to jednak ich germańska tendencja do porządku - mamy kraj trójjęzyczny i język międzynarodowy, to będziemy te języki znać). A skoro po latach braku swoich państw, w różnych okresach historii, ciągle istnieją języki jak polski, słowacki, kataloński, baskijski, walijski, szkocki, irlandzki, litewski, łotewski, estoński, ukraiński, białoruski itd., znaczy to iż wyparcie ich jest zadaniem praktycznie niemożliwym. A język bardzo często=naród. Udanymi przykładami krajów wielojęzycznych są Szwajcaria i może Kanada - choć wydaje się, że w tej drugiej antagonizmy ludności anglo i frankofońskiej są i tak bardzo mocne. Szwajcaria natomiast zaproponowała swoim obywatelom wolność, bezpośrednią demokrację, bardzo dużą autonomię kantonów, wspólne wojny o wolność (wspólną historię mimo innych języków), konserwatyzm (np. prawa wyborcze dla kobiet po raz pierwszy wprowadzono w 1971, a we wszystkich kantonach dopiero od 1990). W UE nie mamy niczego z tych rzeczy. Stąd nie wyobrażam sobie udanej, na wzór Szwajcarii, Federacji Europejskiej. Raczej widzę targaną konfliktami Belgię czy Hiszpanię. Co, przy tak dużych różnicach kulturowych nie może przetrwać.

Bonus - imigracje:
Imigranci, na dużą skalę, nigdy nie są lubiani. Własny świat Polaków w Londynie, Romów nieomalże wszędzie, czy Arabów we Francji czy Belgii jest trudno tolerowany przez 'rdzennych' mieszkańców Państw. Flamandowie mają pretensje do Walonów o 'sprowadzanie' frankofońskich mieszkańców byłych kolonii Francji. Być może najlepsze rozwiązanie, choć teraz nie do zaakceptowania, wprowadzono w Polsce w późnym średniowieczu - Żydzi sądzili się własnym prawem, a 'de non tolerantis Christianis' gwarantował zakaz zamieszkania Chrześcijan w żydowskich miastach Rzeczypospolitej. Tylko czy ludy napływowe potrafiłyby przy tym pozostać? Czy rdzenni mieszkańcy Europy przystaliby na zakaz wstępu do dzielnic arabskich (który często obowiązuje de facto, choć nie de iure)? Wreszcie, czy tak być powinno i czy możemy zaakceptować taki apartheid?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz