Po 3 miesiącach we Flandrii postanowiłem wcielić w życie pomysł dzielenia się tym, co tutaj mnie czasem spotyka. Ludzie, piwo, ceny i - mniej lub bardziej - zwyczajne sytuacje. Etap Antwerpii mam za sobą (choć mam nadzieję, że także przed sobą) i siedzę w przyzwoitym akademikowym pokoju w Lowanium, jak to brzmi polska nazwa tego zacnego miasta. Niejednej osobie co nieco już opowiadałem, a że pamięć krucha, to zawsze możecie mi o czymś przypomnieć. Zacznę od tego, co pamiętam z Antwerpii i samego przyjazdu:
To się wszystko zaczęło 30 VI 2011 - wsiadłem wtedy w "this Ryanair's Boeing 737 800 series aircraft" wraz z bagażem, za zawrotną sumę 160 PLN. Oczywiście przed czasem wylądowaliśmy w Charleroi, zabrałem bambetle no i...
wyjście z samolotu do autobusu nie było skomplikowane, autobus dowiózł mnie do stacji kolejowej Charleroi Sud, gdzie - jak powszechnie wiadomo mówią tylko po francusku, a poza tym to śmierdzi. Rzut oka na rozkład jazdy pociągów i pierwszy problem - "czemu nie ma nic do Antwerpii?"; jest Bruksela i potem jakieś ANVERS". No nic - nazwa własna 10 przejazdowego biletu dla młodzieży wszelkiej pt. "GO PASS" przeszła mi przez gardło, została przez Pana zrozumiana i zażądał on uiszczenia należności, którą szczęśliwie pokazał na wyświetlaczu kasy (tak, cyfry nawet po francusku wyglądają tak samo). Głębsze zastanowienie przyniosło również konkluzję, że ANVERS i Antwerpen, to jedno i to samo, stąd radosne wejście do pociągu. GO PASS trzeba wypełnić długopisem - dzień tygodnia słownie, data, stacja odjazdu i stacja przyjazdu. Teraz to wiem, wtedy nie było to takie oczywiste, no bo po francusku. Jakoś sobie poradziłem. Wysiadłem na stacji Antwerpen Centraal, która - muszę przyznać - od razu mi się spodobała. Nastąpił więc czas konsumpcji - MCDonald, w którym wszystkie białe osoby perfekcyjnie posługiwały się słowami typu "kurwa, zamknij się itp.". Cóż, prawie jak w domu - tylko tych "kocmołuchów" trochę dużo... No, ale trza było poszukać hostelu - hostel znajdował się na "Lange leemstraat" (prawdopodobna wymowa "Lanche lejmsztrat", która nikomu znana nie była. W końcu się udało. Tam przywitany przez miłą Belgijkę (tj. wg mnie wyglądała jak Azjatka, no ale to w końcu multi-kulti), ujrzałem łóżko swe i zapytałem o ew. supermarket. Po drodze do niego zobaczyłem wiele ciekawych afiszy pt. "Fryzjer", "Polskie delikatesy" "Mala Polska" etc. i mnóstwo charakterystycznie ubranych ludzi - popularnie zwanych potomkami Jakuba. Okazało się, że trafiłem do belgijskiej miniaturki II RP - ulicy na której mieszkają Żydzi i Polacy (brakuje Ukraińców, choć cholera wie czy i ich tam nie ma). Spoko. Ciekawością pędzony zajrzałem do "Polskich delikatesów", gdzie moje oczy zobaczyły CENY. Ceny żywcem wzięte z Polski, podejrzewam że naklejek cenowych tu nie zmieniano. Tylko waluta jakby inna. Nie zraziło mnie to jednak do kupna napoju Bogów w postaci herbaty "SAGA Earl Grey". Cóż - wtedy jeszcze miałem kasę. Potem chwila wesołej rozmowy z ŻULS, co chyba pisze się Jules (kraj pochodzenia: Francja) i do spania. W końcu 1 Lipca miał być początkiem zupełnie nowej ery mojego życia :)...
Na bonus - Central Statioon (i jej 'melange du styles' jak mówi przewodnik w ukochanym języku):
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz