czwartek, 12 stycznia 2012

Lotnicze podsumowanie 2011

2011 był bez wątpienia rokiem intensywnym pod względem latania po Europie. A nawet troszkę poza. Wiadomości z rynku lotniczego sugerują, że nie będzie możliwe powtórzenie takiego roku, podobnie nieuchronnie rosnący wiek. Zaczynając od początku:

Styczeń, czyli
Kraków-Bergamo-Sevilla-Beauvais-Katowice
wycieczka z P i M w celu złożenia wizyty ich starym znajomym z Erasmusa, złapania trochę słońca i, finalnie, zwiedzenia - najbardziej, moim zdaniem, przereklamowanego miasta na świecie - Paryża. W Sevilli bez wątpienia zwracają uwagę arabskie wpływy architektoniczne, Bergamo okazuje się ładne, a temperatura (w Sevilli znów) bez wątpienia wpływa pozytywnie na samopoczucie. Paryż to, o ile pamiętam po roku, deszcz. Plusami dodatnimi było, bez wątpienia, sponsorowane przez francuskiego podatnika 'bezpłatne' zwiedzanie wszelakich atrakcji - Luwru, Łuku tryumfalnego, Wersalu. Takie przyjemności to do 26 roku życia, a potem już trzeba płacić. Stąd jak ktoś nie był, niech pakuje się w Ryana, easyJeta czy Wizzaira i sobie zwiedzi. Póki to jeszcze wychodzi sensownie finansowo.

Luty, czyli
Kraków-Bergamo-Marakesz-...-Fez-Bolonia-Kraków
wycieczka z M i F, pierwsze wychylenie nosa poza kontynent europejski. Może niedaleko, natomiast pewne rzeczy chyba zawsze zostaną zapamiętane. Tym razem okolice 20 stopni skutecznie przekonują nas do docenienia uroków Maroka, zwłaszcza, gdy u nas jest zima. Mając niewiele czasu i ogromny kraj wybraliśmy do zwiedzenia Marakesz, Todrę, Ouarzazate i Ait Benhaddou. Oraz Fez. Każde miało trochę inny klimat (w tym Fez jest uważany za najbardziej śmierdzące miasto, które któremukolwiek z nas udało się odwiedzić). No i Bolonia, dość legendarna noc w 1* Albergo Panorama.

oraz Katowice-Skavsta-Katowice,
czyli wycieczka - dość dużą grupą - nad Bałtyk. Tylko z drugiej strony. Urokliwe szwedzkie miasteczka bez wątpienia są urokliwe, ale ciężko się nimi zachwycać przy panującej tam temperaturze (niby -15, ale odczuwalna, to chyba -20) - taki rewanż za poprzednie wycieczki. Jednak nie ma co narzekać na te 4 godzinki w kraju Wazów :).

Marzec, czyli
Kraków-(Beauvais)-Madryt-Fuerteventura-Madryt-Bergamo-Kraków
Beauvais w nawiasie, bo miało być, ale - posłużę się cytatem (z abnegat.blogspot.com):

"Wszystkie niewykorzystane chmury i mgły Wenus pętaja się po Balicach, szczególnie w zimie, powodując chaos i flight delayed’y. A pozostałości skalistego, rudo-rdzawego krajobrazu Marsa zebrane do kupy wylądowały pod postacią Fuerteventura w Atlantyku."

niniejszym - dość szczęśliwie - Beauvais Cancelled i darmowy rebooking na bezpośredni Madryt kolejnego dnia. Gdzie spotykam T, z którym cały wypad planowany był. Wizytę na Fuerteventurze można właściwie skrócić do szoku termicznego, oparzeń słonecznych, cierpienia i Cerveza Tropical. A Madryt jest ciekawy - mimo ogromu, nie wydaje się taki przytłaczający jak niektóre wielkie miasta. Podczas powrotu, ze względu na hiszpańskie poczucie czasu, pobiłem prawdopodobnie rekord w przepychaniu się przez security na Barajas, tylko po to by oczekiwać, aż przyjdą piloci oraz CC. No tak, Hiszpania... Opóźnienie na starcie nie zaszkodziło szczególnie moim perspektywom przesiadki w Bergamo. Nie miałem oczywiście czasu, żeby pojechać do miasta; tylko na chwilkę więc wychyliłem łeb spoza terminala, patrząc na dobrze już znaną galerię handlową i samoloty. Następnie security i McDonald, który pomocą każdego podróżnika jest - w sensie ma najnormalniejsze ceny z całego lotniskowego cateringu. I spokojny powrót do KRK.

Kwiecień, to spokojne siedzenie na tyłku.

Maj,
czyli poza zapoznaniem się z urokiem otwartego wagonu kuszetek kolei ukraińskiej, czy też kolejek na przejściu pieszym Szeginia-Medyka (oraz z zawrotną prędkością PKP na trasie Kraków Pł.-Przemyśl Gł.), skończył się wycieczką na Maltę.

Kraków-Trapani-Malta-Kraków,
znowu ładna pogoda, tani hotel, super klimat starych maltańskich autobusów i ich szalonych kierowców. Ciekawa architektura Malty i ekstremalnie drogi transport Trapani lotnisko-Trapani miasto. Na pewno ciekawa wycieczka.

Czerwiec,
to tylko wylot na emigrację. Ryanair do Charleroi, pierwszy raz z bagażem, konfrontacja z językiem francuskim na stacji kolejowej i voila! - etap belgijski uznać należy za rozpoczęty.

Sierpień,
czyli urodzinowe Charleroi-Praga-Charleroi z Wizzairem. Teraz tej trasy, z tego co widzę, już nie ma. Chyba szkoda.

Wrzesień,
czyli Charleroi-Belgrad-Charleroi-Kraków-Charleroi,
wycieczka do stolicy Serbii, która - jak wiadomo powszechnie - swoje uroki ma. Poznanie Belgów w hostelu, zażegnywanie konfliktów Francuza z Serbem, impreza, poznanie Polaków, wspaniałe (choć malutkie, ale przynajmniej dla niektórych darmowe) Muzeum Nikoli Tesli, dobra obsługa w dobrze zlokalizowanym, a i nie niszczącym portfela swą ceną, hostelu; forteca, stadiony, połączenie się (nie mam pojęcia jak to się nazywa) Dunaju z Sawą. Zabrakło plaży, ale - jak mówi przysłowie - w każdym mieście trzeba zostawić coś, żeby mieć po co tam wrócić. Oby to się udało na koszt Microsoftu. Mądrość etapu mówi też "mężczyzno, nigdy nie zabieraj swojej dziewczyny do Belgradu". Chyba, że chcesz sprawdzić, czy naprawdę jest ona "najpiękniejsza na świecie".

No i powrót na rozmowę egzaminacyjną z prof. Dąbrowskim; chyba najdziwniejszy egzamin w życiu. Po bodaj 3 dniach w Krakowie, wzbogacony o dwie Magdy oraz zaliczony semestr wracam do Belgii. Co by przeżyć swoje 'moment of glory', a że po wzlotach następują upadki, potem skończyć na chwilowej bezdomności.

Październik,
po pierwszych kłopotach i wprowadzce do Lowanium zaowocował pierwszym wypadem z cyklu "one night in" (pierwszym docelowo, bo można spokojnie za taki uznać Bolonię) i była to Ryga. Dokładnie to Charleroi-Ryga-Charleroi na pokładzie Ryanaira; impreza zaczęta ze Szwajcarem, skończyła się z Rosjanami. Właściwie nie przespałem nocy, stąd potężnie zmęczony wróciłem do Belgii.

I końcówka października, czyli Charleroi-Madryt-Lizbona,
czyli Smoky&Diana&Steve&oczojebno zielone Scirocco. To miało swój osobny artykuł, stąd nie ma po co się rozpisywać.

Listopad,
czyli powrót. Trasą tą samą, tylko odwrotną.

Grudzień, to szybki wypadzik do Barcelony na weekend i, o dziękuję Wam związki zawodowe Królestwa Belgii i 'chmury i mgły Wenus' świąteczny powrót do domu. Debiut na pokładzie Luftwaffe.

Podsumowanie:
35 lotów w tym
24 * Ryanair
7 * Wizzair
2 * Lufthansa
2 * easyJet
Najczęściej 'odwiedzane' lotniska:
Charleroi 13
Kraków 11
Madryt 8

4 różne samoloty, 40,894 KM (czyli 1,02 * obwód ziemi)
75 godzin w powietrzu
Lot najdłuższy: Bergamo-Marakesz (1356 mil)
Lot najkrótszy: Trapani-Malta (180 mil)
13 krajów odwiedzonych lotniczo w tym roku.

Plan na 2012?
Bukareszt, Berlin, Tbilisi, Szczecin. No i jakiś przyszłościowo-życiowy - Belgrad, Bruksela? A może oba, jak Microsoft ręke poda (i/lub prof. P). W planie lotów już kupionych lideruje PLL LOT, Warszawa i ATR 72. Czyli wszystko, czego jeszcze nie było. Zmiany, zmiany, zmiany :).

piątek, 16 grudnia 2011

Belgia, jako miniaturka UE

Wiem, że część ludzi oczekiwałaby relacji z Katalonii. Nie jestem jednak gotowy, żeby o tym pisać - moje myśli nie są ułożone. Ale będzie też o Katalonii, a na razie powiem tylko, że jeżeli ktoś ma zdjęcia wnętrza Sagrady Familii sprzed 1965, to bardzo bym prosił. Bo wnętrze mnie zawiodło, nie pasuje do tego majstersztyku architektury, monumentalnego kościoła.
Ale przejdźmy do tematu - czyli pewnej formy politycznego felietonu:
Ostatnimi czasy politycy Państw UE uważają, że ratunkiem dla upadku strefy EUR jest głębsza integracja. Jest to oczywiście prawda - Państwa mające jedną walutę, a nie mogące manipulować jej kursem, nie mające wspólnego systemu finansowego (banki, podatki), czy gospodarki dostosowanej do polityki finansowej (a może odwrotnie) nie mogą, na dłuższą metę, przy tej walucie trwać. Tak się przynajmniej wydaje ekonomicznemu laikowi, jakim jestem. Z drugiej strony jest też nastawienie społeczeństwa: załóżmy, iż przeciętny Polak zarabia 2000 PLN - gospodarka nasza jest mocno zależna od gospodarki UE; powiedzmy, że podobna sytuacja jest na Słowacji, gdzie Słowak zarabia 500 EUR. I teraz - przedsiębiorstwo produkujące na eksport do Niemiec (Belgii/Holandii - bogatych krajów strefy EUR) na kryzys w tych Państwach (a więc zmniejszenie popytu, w konsekwencji konieczność zmniejszenia podaży bądź obniżenia cen - cen w EUR; czy cięcie kosztów nakazane przez centralę w Niemczech) może zareagować na dwa sposoby:
-na Słowacji musi zwolnić pracowników, bądź obniżyć im pensje - którekolwiek z tych działań powoduje niepokoje społeczne i strajki
-w Polsce kurs złotówki spada z 4,00 EUR/PLN do 4,60 - pracownik nadal zarabia 2000 PLN, ale pracodawcę (którego interesują rozliczenia w EUR, bo jest firmą niemiecką) kosztuje to już nie 500 EUR, ale tylko 435 EUR. Pracodawca ma więc 13% niższe koszty osobowe. Mimo, że towary w Polsce drożeją, a perspektywa zagranicznych wakacji oddala się z dużą szybkością - pracownik nie
wini za to pracodawcy, nie strajkuje - narzeka na rząd.
To jest niewątpliwy plus własnej waluty w gospodarce peryferyjnej, uzależnionej od wielkiego sąsiada (za którego potraktujemy całą strefę EUR). Stąd wydaje się, że integracja gospodarcza, realna konwergencja, jest jakimś rozwiązaniem. Tylko kto zatrudni Polaka za 1000 EUR, mogąc za tę samą kwotę zatrudnić Niemca - mającego lepszą opinię dotyczącą wydajności pracy?

Integracja polityczna - np. jedna lista do Parlamentu Europejskiego w całej Europie wymaga - moim zdaniem - wspólnego języka, to jest warunek demokracji. Ale nie jest to warunek wystarczający - jak sądzę całe USA przed wojną secesjną mówiły po angielsku, a i tak zmiany polityczne doprowadziły do wojny - z powodów gospodarczych. Warunkiem sensownej demokracji jest to, by ludzie byli poinformowani, wiedzieli na co się decydują popierając konkretną partię czy osobę. To jest niemożliwe przy listach ogólnoeuropejskich, przynajmniej dopóki lud Polski, Hiszpanii i Niemiec nie będzie mówił w jednym języku. A moja wyobraźnia jest zbyt mała dla takiej sytuacji - nie widzę nas wszystkich mówiących w jakimkolwiek języku, czy miałby to być polski, niemiecki, rosyjski, a nawet angielski. Państwa i Narody Europy za długo budowały swoją tożsamość opartą na kulturze i języku, ażeby z nich łatwo rezygnować. Zwłaszcza nam rezygnacja z polskiego źle się kojarzy. Tutaj, przechodząc do meritum, doskonałą miniaturką jest Belgia. Mały kraj, w którym są 3 oficjalne języki - niderlandzki/flamandzki, francuski i niemiecki. Wydaje mi się, iż powstanie Belgii miało stricte religijne powody - ateistyczna Francja z jednej strony i protestanckie Niderlandy osaczyły flamandzkich i walońskich katolików. Za symboliczne ustanie wspólnoty wiary uznam rok 1968 - wtedy podzielił się Katolicki Uniwesytet w Lowanium i niderlandzkojęzyczni profesorowie oraz studenci pozostali w Leuven (fr. Louvain, pol. Lowanium), podczas gdy francuskojęzyczni przenieśli się do nieodległego Louvain-la-Neuve, któr właśnie wówczas powstało (wrażliwym religijnie odradzę czytanie tego zdania - usilnie kojarzy mi się to z końcem Soboru Watykańskiego II - ledwo 3 lata, a rok przed definitywną reformą liturgiczną, choć konflikty musiały powstać wcześniej, skoro już wtedy otwarto Nowe Lowanium). Obecnie Belgia jest federacyjnym królestwem, gdzie władza jest mocno podzielona: istnieje rząd Flandrii, rząd wspólnoty flamandzkiej, rząd Walonii, rząd wspólnoty walońskiej, rząd Brukseli, rząd wspólnoty niemieckiej i rząd federacyjny - każdy ma inne kompetencje. Rosną nacjonalizmy - Vlaams Belang (skrajna partia, choć nie jak na polskie warunki) ma obecnie 20/124 miejsc w parlamencie Flandrii, 12/150 w parlamencie federacyjnym; do tego dochodzi N-VA z 17 miejscami w parlamencie Flandrii i 27 w federacyjnym. Flamand nie może zagłosować na partie z Walonii, ani odwrotnie. Nacjonalizmy są silne również w Katalonii (a Katalończyk nigdy nie powie Espanol, tylko Castellano i ewentualnie powie "maybe some Spanish people..." - nie identyfikując się z tym określeniem), czy kraju Basków. Badania z 2001 mówią, iż 34% Katalończyków jest za niepodległością, ale - biorąc pod uwagę tylko tych poniżej 44 roku życia - było to już 75%. W parlamencie baskijskim 30/75 miejsc ma partia nacjonalistyczna, 25/75 ma baskijska partia socjalistyczna, też mocno powiązana z ruchami nacjonalistycznymi. W Polsce coraz głośniej słychać wołania Ślązaków. Chęć odróżnienia się widać i słychać na ulicach Belgii - ludzie tutaj "don't speak Dutch. Flemish!" oraz "We're Flemish, not Belgian - fuck Belgium". Widać więc, dość klarownie, że wielojęzyczne/wielonarodowe Państwa nie są akceptowane przez mniejszości narodowe (w Belgii jest to wyraźniejsze niż w Hiszpanii, ze względu na - mniej więcej - równość Walonów i Flamandów). Tam rosną nacjonalizmy, które są jawnie wrogie swoim Państwom. A pamiętajmy, że Państwa te trwają już od wielu lat. Nie ma co mówić o Bałkanach - choć to jest pomieszanie religii, nie języków: tę historię znają wszyscy; czy też o Czeczenach w Federacji Rosyjskiej. Tym samym byłaby/będzie/jest Federacja Europejska - myślę, że pierwsze kilkanaście lat spowoduje wzajemne pretensje narodowe - Francuzów do Niemców, Polaków do wszystkich dookoła, Niemców do Włochów i Hiszpanów. Inna mentalność - stosunek do pracy, życia, bogacenia się tych narodów wydaje się nie do pogodzenia w jednym kraju. Zaraz Niemiec zacznie narzekać na finansowanie socjalu w krajach południa, Hiszpan, że jest dyskryminowany przez północno nastawiony rząd Europy, narody znowu poczują chęć posiadania własnego Państwa. I choć nie musi to doprowadzić do wojny (w końcu nie ma wojen w Belgii, Katalonii czy kraju Basków), nie będzie to prowadzić do dobrej atmosfery. Symbolem wojny są obecnie igrzyska - cała Katalonia cieszy się, gdy Barcelona dokopie Realowi (i to nie tylko ze względów kibicowskich, to ma wymiar polityczny); nikt we Flandrii nie kibicuje walońskim piłkarzom.

Dlaczego więc te kraje ciągle trwają?
Po pierwsze - zmiany granic są - od czasów Kongresu Wiedeńskiego - mocno kontrowersyjne i nigdy nie przechodzą bez echa. W wypadku Belgii mamy syndrom starego małżeństwa - nie mają ze sobą nic wspólnego, nie mają wspólnego języka, nie potrafią się dogadać. Ciągle jednak wisi im nad głową wspólny kredyt (a wręcz ich wspólne zadłużenie rośnie), no i mają ukochaną córeczkę. Córeczka, w której skupia się większość miejsc pracy w kraju leży, terytorialnie, we Flandrii, choć znacząca większość jej mieszkańców jest frankofońska. Być może nie przez przypadek, to właśnie ona jest siedzibą tylu instytucji międzynarodowych - jakie inne miasto w Europie jest tak targane przez podziały we własnym kraju i, wydawałoby się, tak łatwo uczynić z niego Wolne Miasto pod kuratelą międzynarodową? Choć może w walce o Brukselę Belgia potrafiłaby się zjednoczyć? Obecnie w wielu miastach Flandrii widać plakaty dość klarownie nawołujące do obalenia Państwa

Wszędzie widać hasła "Republiek Vlaanderen", wraz z "Er is een betere weg" (jak ktoś nie rozumie - "Istnieje lepsza droga; lepszy sposób"). Obie części mają różne święta "narodowe" - Flamandowie świętują bitwę pod Kortrijk - wypędzenie i wymordowanie Frankofonów, podczas gdy Walonowie świętują powstanie brukselskie - pozbycie się Holendrów z Brukseli i niepodległość od "Zjednoczonego Królestwa Niderlandów". Jasno pokazuje to narodowe antagonizmy Belgów.

Wyobraźmy sobie więc Federację, w której Polacy czy Belgowie świętują 11 XI, dla nas odzyskanie Niepodległości od Austrii, Niemiec (i Rosji, która tu nie ma znaczenia), dla Belgów odzyskanie wolności po niemieckiej okupacji. Negocjacje z Rosją "ponad głowami Polaków", co zawsze nam się źle kojarzy; politykę zagraniczną prowadzoną z Brukseli przez kogoś wybranego głosami całej Europy, jakże przecież inaczej doświadczonej przez historię - choćby komunizm w wydaniu sowieckim, czy narodowy socjalizm w wydaniu niemieckim - każdy na to patrzy inaczej. Wyobraźmy sobie federację, w której mówimy w 23 językach - wszystkich na raz nikt nie jest w stanie się nauczyć (bo warto zwrócić uwagę, że większość Flamandów mówi też po francusku, niemiecku i angielsku - w przeciwieństwie do Walonów; uważam, że jest to jednak ich germańska tendencja do porządku - mamy kraj trójjęzyczny i język międzynarodowy, to będziemy te języki znać). A skoro po latach braku swoich państw, w różnych okresach historii, ciągle istnieją języki jak polski, słowacki, kataloński, baskijski, walijski, szkocki, irlandzki, litewski, łotewski, estoński, ukraiński, białoruski itd., znaczy to iż wyparcie ich jest zadaniem praktycznie niemożliwym. A język bardzo często=naród. Udanymi przykładami krajów wielojęzycznych są Szwajcaria i może Kanada - choć wydaje się, że w tej drugiej antagonizmy ludności anglo i frankofońskiej są i tak bardzo mocne. Szwajcaria natomiast zaproponowała swoim obywatelom wolność, bezpośrednią demokrację, bardzo dużą autonomię kantonów, wspólne wojny o wolność (wspólną historię mimo innych języków), konserwatyzm (np. prawa wyborcze dla kobiet po raz pierwszy wprowadzono w 1971, a we wszystkich kantonach dopiero od 1990). W UE nie mamy niczego z tych rzeczy. Stąd nie wyobrażam sobie udanej, na wzór Szwajcarii, Federacji Europejskiej. Raczej widzę targaną konfliktami Belgię czy Hiszpanię. Co, przy tak dużych różnicach kulturowych nie może przetrwać.

Bonus - imigracje:
Imigranci, na dużą skalę, nigdy nie są lubiani. Własny świat Polaków w Londynie, Romów nieomalże wszędzie, czy Arabów we Francji czy Belgii jest trudno tolerowany przez 'rdzennych' mieszkańców Państw. Flamandowie mają pretensje do Walonów o 'sprowadzanie' frankofońskich mieszkańców byłych kolonii Francji. Być może najlepsze rozwiązanie, choć teraz nie do zaakceptowania, wprowadzono w Polsce w późnym średniowieczu - Żydzi sądzili się własnym prawem, a 'de non tolerantis Christianis' gwarantował zakaz zamieszkania Chrześcijan w żydowskich miastach Rzeczypospolitej. Tylko czy ludy napływowe potrafiłyby przy tym pozostać? Czy rdzenni mieszkańcy Europy przystaliby na zakaz wstępu do dzielnic arabskich (który często obowiązuje de facto, choć nie de iure)? Wreszcie, czy tak być powinno i czy możemy zaakceptować taki apartheid?

czwartek, 10 listopada 2011

Głupotę własną tłumaczyć trzeba, czyli zero kultury na tym Zachodzie...

Wczoraj odbyła się mała aktywność sportowo-alkoholowa. O ile określenie 20% likieru "very strong alcohol" wzbudza raczej uśmiech u każdego Polaka, tak trzeba rzucić okiem na kulturę picia. Nie chodzi tu o ilości, tylko podejście. W Polsce generalnie pija się piwo i wódkę (mówię o piciu typu chlanie, nie kulturalnej lampce wina). Gdy ludzie siadają do wódki, to po pierwsze - nie mieszają gatunków, po drugie picie jej ma wymiar socjalny - kieliszki, każdy równo, czasem jakiś toaścik. Natomiast w grze wczorajszej leżało bodaj 7 butelek RÓŻNOSMAKOWYCH likierów i wcale nie było tak, że każdy wybierał jeden - po prostu trzeba było wypić po łyku każdego z gwinta. Miszmasz taki łatwo może doprowadzić do rozstroju układu nerwowego człowieka.
Takim tłumaczeniem też przepraszam za głupotę swoją.

piątek, 4 listopada 2011

Lizbona, Madryt, Charleroi

Wykorzystując długi weekend związany z zaszłościami katofaszyzmu w Belgii i świętowaniem 1 (a nawet 2) Listopada postanowiłem udać się w kraje zwane ciepłymi, gdzie niejaki Łukasz część swych studiów odbyć postanowił. Pewne machinacje doprowadziły do planu lotów:
Charleroi - Madryt 27 X, odlot 16:40, planowany przylot 19:00. Lot FR 5467
Madryt - Lizbona 28 X, odlot 7:00, przylot 7:20. Lot EZY 7979
Lizbona - Madryt 1 XI, odlot 7:25, przylot 9:45. Lot EZY 7980
Madryt - Charleroi 2 XI, odlot 6:30, przylot 9:00. Lot FR 5462

Niestety łatwo tu zauważyć konieczność spędzenia dwóch nocy na lotnisku Madryt-Barajas. Ale dla mnie to nie pierwszyzna, stąd nie czułem się faktem tym zbyt mocno przerażony. Było wprawdzie gorzej niż zaplanowałem, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. W odpowiednim czasie udałem się więc na lotnisko w Charleroi, niestety nie przygotowawszy odpowiedniego prowiantu. Po tradycyjnych dyskusjach w języku francuskim (tj. na zasadzie mówiła służba lotniskowa do Przemka, a Przemek ograniczał się do "bążur, sawa, noł likłide, merci mąsię") dostałem się do tzw. airzone. Kontrola bagażu, jak zwykle, ominięta bokiem (pamiętajcie, zawsze plecak na jednym ramieniu - wtedy wygląda na lżejszy i mniejszy :P). No i oczekiwanie pod gate'm. Mimo iż byłem tam dużo wcześniej, już zobaczyłem przy stanowisku B738 o rejestracji EI-DPE. Nic nie wskazywało, żeby coś innego miało odlecieć, pomyślałem więc, że właśnie tym samolotem udam się w podróż do Madrytu. Samolot wygląda właśnie tak:

Jak mówią mądre portale, samolot ten ma prawie 5 lat, a moja intuicja mówi, iż bazuje obecnie w Charleroi. Chociaż wsiadałem do samolotu jako ostatni, udało mi się zająć miejsce przy oknie (tzw. sypialne), być może dlatego, iż wszyscy inni pasażerowie bali się przeprosić dużego frankofońskiego murzyna zajmującego miejsce przy korytarzu. Jako, że żaden rasizm nie jest moją cechą, zasiadłem gdzie trzeba. Kompletnie męski personel pokładowy nie wzbudził większego zainteresowania z mojej strony. Kapitan przekazał, iż w Madrycie mocno wieje i możliwe są opady deszczu. W przeciwieństwie do pięknej pogody w Belgii. Złośliwość pogody jest oczywista - człowiek leci w poszukiwaniu słońca i ciepła, a tu w Belgii lipiec, w Madrycie złota polska jesień.

W mniej więcej wyznaczonym czasie (ale chyba bez fanfar, więc pewnie o 19.15) dolecieliśmy na Madrid-Barajas. Uznałem więc, że warto zobaczyć trochę Madrytu. Moja pewność siebie, która powiedziała mi "po marcowej wizycie z Salwą znasz Madryt bardzo dobrze, nie potrzebujesz żadnej mapki" oczywiście zawiodła. Wysiadłem sobie na Nuevos Ministerios i udałem się do pobliskiego centrum handlowego w poszukiwaniu SUPERMERCADO. Zakupiłem tam kawałek bagietki, szynki, sera, parówki i litrowego San Miguela (ah, wreszcie piwo w porządnych butelkach, w ludzkiej cenie). Bramki antykradzieżowe dość alergicznie reagowały na mój plecak, szczęśliwie żaden z Hiszpanów się tym za bardzo nie przejął. Po pierwszym 'just go', drugie "Hablas Espanol?", zażądało odpowiedzi "No hablo espano, hablo Ingles". O dziwo nie przeraziło to dziarskiego potomka konkwistadorów, który grzecznie w języku Szekspira wytłumaczył mi, że nie mam się generalnie czym przejmować, nie ma zamiaru przeszukiwać mojego plecaka i w ogóle jest OK. Zdecydowałem więc się na powrót na miejsce nocnego spoczynku. Tam na ławeczce przed Terminalem 1 spożyłem piwko i udałem się w okolice check-inów. Okazało się, iż na lotnisku działa fascynująco szybkie WiFi, dzięki któremu nadrobiłem zaległości serialowe związane z wyczerpaniem limitu danych na akademikowym łączu w Leuven, Belgia. Gdy miałem zapaść w objęcia Morfeusza, jakiś Hiszpan postanowił powiercić trochę w podłodze terminala. Nie było to jednak na tyle straszne, aby przeszkodzić mi w moim planie. Krótki sen, masakrycznie długa kolejka do security i - voila - Gate C43 (albo coś takiego) i pierwszy raz w życiu easyJet oraz Airbus 319. Ochrzczony przez brytyjski urząd lotnictwa G-EZIY wygląda właśnie tak:

Obok stał Ryanair (a niech, to nie spostrzegłem rega) z wymownym, z jednej strony chamskim, z drugiej zabawnym hasłem "Bye bye LATEhansa". Na pokład znowu wszedłem jako jeden z ostatnich i znowu udało mi się znaleźć miejsce przy oknie. Po krótkim locie z dość gadatliwym kapitanem i siedzącymi w pobliżu dwoma dziewczętami, które podejrzewam o narodowość maltańską (warto zwrócić uwagę, iż na Malcie jest najwięcej otyłych ludzi w całej Unii Europejskiej, odsetek ten wynosi 25%. Z obserwacji własnej dotyczy ta otyłość prawie wyłącznie kobiet - a może po prostu na facetów nie patrzyłem - stąd można aproksymować odsetek kobiet otyłych na procent 50). Dalszą aproksymację można przeprowadzić, twierdząc, iż każda nieotyła Maltanka jest zarazem conajmniej ładna. W końcu poznałem aż 5 Maltanek (wliczające te dwie, których w sumie nie poznałem) i byłem tam 3 dni, ha! Całkiem niezła próba statystyczna.

Po wylądowaniu w Lizbonie udałem się w kierunku domu Smokiego. Na nieuważnego turystę czeka w Lizbonie wiele pułapek - przede wszystkim aerobus (2x droższy od zwykłego autobusu miejskiego; może nawet 3, ale w tym wypadku rozważam bilet kupowany u kierowcy) oraz tak samo nazywające się stacje metra (np. Arroios i Arreiro). Mimo to udało mi się dotrzeć w umówione miejsce, gdzie chwilę później zobaczyłem Łukasza - zwrócę uwagę, że nawet w wielkim tłumie jedynego blondyna w mieście nie jest trudno dostrzec. Ten zaprowadził mnie do miejsca, które stało się moim domem na te kilka dni; wyjaśnił zasady wspólnego życia z innymi lokatorami i udał się na zajęcia, pozwalając mi spokojnie się przespać. Obiad za 2,40 w stołówce pozwolił uzupełnić braki węglowodanów w organiźmie (i zjeść pierwszą zupę poza granicami RP). Potem spotkanie z erasmusami i kilka plenerowych piwek (ogromny szacun dla portugalskich sklepów, w których przy kupnie piwa od razu proponują otwarcie go). Następnie dyskusje z Niemcami i Holendrami nt. dyskretnych różnic w języku niderlandzkim oraz niemieckim (Ich komme klar/Ik komm klaar - dobry icebreaker w tych dyskusjach, dzięki Gregor) oraz z Timem nt. różnic między flamandzkim, a niderlandzkim. W końcu przyszło do dysput nt. historii Rzeczyspolitej Obojga Narodów z reprezentantem bratniego narodu Ukraińskiego (zachodniego, nie zrusyfikowanego). O odpowiednio poźnej porze podróż lizbońskim autobusem nocnym (nb. ponoć przy 3 osobach taniej jest jechać taksówką niż autobusem...) i powrót do domu. W jutrzejszej (a właściwie dzisiejszej) perspektywie było spotkanie z Dianą&Stevem i "non-touristic Lisbon". Miało się to odbyć "after lunch" (coś za dużo tych makaronizmów, o ile można tak powiedzieć o angielskich zwrotach), co trochę zastanawiało mnie w kontekście kulturowym krajów śródziemnomorskich. Ostatecznie po wystarczająco długim śnie, śniadaniu udaliśmy się z Łukaszem w kierunku Casa de Sodre, gdzie mieliśmy spotkać wyżej wymienioną parę. Łukasz, ze względów zdrowotnych, zrezygnował z tej okazji, a ja spotkałem się ze starą znajomą i jej legendarnym chłopakiem (czyli najbardziej nielubianą z nieznanych osób przez męską część TPC Crew). Czekali w zielonym Scirocco (w wersji kobiecej jest to kolor zwany 'limonką'. Przywitanie i...

PORTUGALCZYCY
udaliśmy się na NAJLEPSZE ciastka na świecie, NAJŁADNIEJSZĄ wieżę widokową i w kierunku NAJSTARSZEGO klasztoru. Generalnie w Portugalii wszystko jest NAJ, a narodową misją Portugalczyków mówiących w języku angielskim jest uświadomienie wszystkim, iż są najbiedniejszym narodem Unii Europejskiej, kryzys ich kompletnie niszczy i "od razu widać po ludziach, iż są bardzo smutni". Nie widzieli Polski, zdecydowanie... DLa nas chyba każdy naród śródziemnomorski wygląda wesoło, radośnie i to my jesteśmy ekspertami od narzekania. Udaliśmy się do Belem i Caiscais, które naprawdę robią wrażenie. Nie chcąc urazić Steve'a, powiedziałem jednak, że Scirocco uznawane jest za kobiece auto przez obywateli RP. Niestety przejął się tym bardzo, do czego za chwilkę wrócimy. Przy okazji wjazdu na NAJŁADNIEJSZĄ wieżę widokową popełniłem ogromne faux-pas, dziękując Portugalczykowi słowem "gracias", co uraziło go mniej więcej tak, jakby nam ktoś powiedział "spasiba". Od teraz wiedziałem, że prawidłowo mówi się "obrigado" (no, albo jakoś tak).

(tu powinno być jakieś zdjęcie, ale Smoky mi go jeszcze nie wysłał :>)

Po zwiedzeniu dzielnic nadmorskich, udaliśmy się do centrum, gdzie - tradycyjnie niejako - można znaleźć pomnik Jagiełły na koniu (tj. jakiegoś gościa na koniu i nawet Portugalczycy nie wiedzieli kto to, a inskrypcji łacińskiej nie udało się odcyfrować). Po spacerze i niewielkim posiłku (z NAJLEPSZYM na świecie dorszem, którego Portugalczycy ponoć importują z Bałtyku, co nie zmienia faktu, iż NAJLEPIEJ go przyrządzają), każdy udał się w swoją stronę. Smoky zaplanował dla nas obiad z Austriakami (bardzo dobry i konkretny) oraz spożywanie z nimi produktów alkoholowych o zawartości alkoholu ~40%. No nic, trzeba było bronić honoru narodu polskiego. Na tzw. lunchu pojawiła się kobieta (wow), która - tak dla odmiany - Belgijką, studiującą w Leuven. Potem wróciliśmy do domu, gdzie udaliśmy się na nocny spoczynek. I tak nastała Niedziela.

W Niedzielę udaliśmy się do starej części Lizbony, w okolice zamku. Mogliśmy tam zaobserwować prawdziwe rodzinne życie Portugalczyków - to grających w piłkę dziecka z mamą, po chwili dołączył kolejny dzieciak, którego rodzice raczyli się tzw. jointem. Po złapaniu dobrego humoru tata zastąpił mamę drugiego dziecka w bronieniu 'bramki' przed strzałami młodych następców Cristiano Ronaldo. Wieczór był bardzo spokojny, udaliśmy się na Mszę Świętą, a następnie spać.

Poniedziałek - Łukasz poszedł na zajęcia, ja chyba nie robiłem nic szczególnego, nie przypominam sobie tego w każdym razie. Na pewno pospałem. Potem udałem się na spacer, zjadłem konkretny obiad (bo właśnie filety z kurczaka za 3 EUR, to w Portugalii ok. 0,5 kg zamiast belgijskiego 300 gr). Przyszedł dość spokojny wieczór - krótki spacer i piwko. Po powrocie dziewczęta-współlokatorka Łukasza (dla odmiany Holenderka studiująca we Flandrii) wraz z koleżankami udawały się na imprezę "halloweenową" (a może powinienem napisać "dziadową", w końcu to staropolskie dziady!). Gdzieś po drodze kontrole pytanie "Spreekt Je Nederlands?" i odpowiedź "Niet goed. Or maybe I should've said heel goed?". Wyraźnie ucieszyło to wspomnianą holenderkę. W każdym razie musiałem ok. 4:30 pojechać autobusem nocnym w kierunku lotniska, stąd dyskusje egzystencjalne - jedna z ostatnich okazji do rozmawiania w języku polskim na najbliższe 2 tygodnie, piwko i krótki sen. W autobusie niestety miejsce stojące, nieopodal dwie wschodnioeuropejskie niewiasty konwersujące po angielsku. Łatwo było rozpoznać Polkę - muszę przyznać, iż polglish, jak sobie nazwałem polski akcent w języku angielskim, jest zdecydowanie OKROPNY i przeraża mnie wiedza, że sam tak mówię. Lotnisko w Lizbonie na szczęście wyposażone jest w MCDonalda, co znacznie ułatwia jakąkolwiek konsumpcję (MCDonald, jako sieciówka, zachowuje w miarę stałe ceny), zwłaszcza iż - mimo wczesnej pory - nie ograniczali się do serwowania tzw. śniadań. Przyszło więc chwilę poczekać i na płycie pojawił się G-EZDM, czyli A319 easyJeta:

Tym razem niestety miejsce korytarzowe, znowu nieopodal /prawdopodobnych/ Maltanek, znowu bez konwersacji (eh, łajza ze mnie). Trudności z uśnięciem (znacznie łatwiej chyba jednak śpi mi się w B738 niż w A319/320) i po krótkim locie Madryt. Totalne zmęczenie, ale trzeba wyruszać do boju. Tym razem zaopatrzyłem się w mapki i udałem na spacer po Madrycie. Trasa i miasto mniej więcej znane. Na Puerta del Sol zobaczyłem "młodzieżowy" ruch "oburzonych", czyli coś, co w Polsce nazwalibyśmy plantowymi żulami - przykro mi, ale nie wiem czy ktoś miał tam poniżej 50 lat i był trzeźwy. W każdym razie Hiszpania zawsze potrafi dać człowiekowi uśmiech - czy jest to "Vaya con dios - nah, neh, nah" w parku, czy "Desperado" śpiewane przez "młodych oburzonych" z Puerta del Sol, jakoś zawsze brzmi to ładnie. Tam kolejne problemy w relacji mój plecak - bramka antykradzieżowa. Tym razem Pani spokojnie deaktywowała wszelkie czynniki alarmowe w moim plecaku, stąd problemów więcej nie było (ale ją akurat przeraziło "no hablo espanol, hablo ingles"). Potem półdrzemka koło końca świata (tj. metra madryckiego), bodaj Principie Pio i powrót na Barajas. Tam chciałem oszukać Madryt na 1 EUR, ale skończyło się na stracie 1,50 EUR w zamian. Szybko zwiedziłem Terminal 4 i wróciłem do "swojego" T1. Spotkałem tam Australijczyków, którzy pomylili 9 PM z AM i spóźnili się na swój lot jedyne 10h. Krótka dyskusja zakończona "You speak pretty good English" (czego nienawidzę) i moim "ah, thanks" (bo chyba nie wypada powiedzieć native speakerom, że oni mówią "pretty terrible", jako że australijski akcent jest na trzeźwo kompletnie niezrozumiały). W końcu nastał spokój w terminalu, WIFI osiągnęło swoją prędkość i oddałem się serialom. Około drugiej planowałem pójść spać, spotkałem jednak Darka - z jednej strony ciekawy człowiek, miałem wiele radości z konwersacji po polsku na naprawdę różne tematy. Z drugiej jednak, byłem kompletnie zmęczony i wolałbym przespać chwilkę w terminalu. W każdym razie spotkaliśmy jeszcze "Jo sem Slowak", kilku Polaków udających się porannym Ryanairem do Krakowa i zdecydowałem przejść przez security. Jak zwykle w Madrycie szybko (mimo dłuuugiej kolejki), drzemka przed gatem gdzie czekał EI-DLD. Tutaj piękne ujęcie z - jak sądzę - lądowania w Bergamo:

To z kolei prawie 6 letni samolot. Miejsce środkowe, ale przy wyjściu awaryjnym, czyli duży komfort nóg. Niczym niezmącone spanie (oprócz stwierdzenia kapitana o mgle w Charleroi i konieczności pozostania w holdingu, choć nie wiem czy to powiedział, ale w domyśle o to chodziło); pobudka już po wyjściu kilku pierwszych pasażerów. No cóż - welcome home, jeżeli można tak powiedzieć o Belgii. Krótka wycieczka do tajnego korytarza lotniska z automatami sprzedażowymi o cenach o wiele lepszych niż w publicznej przestrzeni terminala, autobus na dworzec, pociąg do Brukseli, przesiadka do Leuven i dłuuuuuugie spanie.
Mam nadzieję dodać jeszcze kilka zdjęć z Lizbony, zrobię to niezwłocznie po otrzymaniu ich na skrzynkę poczty elektronicznej.

wtorek, 4 października 2011

Leuven

Bałem się tego miejsca. Szczerze wolałem (wolałbym?) zostać w Antwerpii, w TPC. Byłem totalnie zdesperowany. Na szczęście dostałem akademik. Kogośtam poznałem, ale jeszcze nie ma tu żadnych bliższych znajomości. Byłem też na pierwszych zajęciach - wg mnie dziwnych, nie ma się co rozpisywać; oraz drugich - gdzie profesor, po prostu, nie przyszedł na wykład (właściwie chronologicznie byłoby zupełnie odwrotnie, jeśli o zajęcia chodzi). Do tego moje konto studenckie jest na tyle "spieprzone", że nie mogę się rejestrować na zajęcia. Oby - przynajmniej - reszta wycieczki była wspaniała. Nie jestem przyzwyczajony do częstej zmiany miejsc - w końcu Antwerpia, to było pierwsze miejsce w którym żyłem poza domem rodzinnym. Wolę również nie poznawać milionów nowych ludzi, ale za to trzymać lepszy kontakt z tymi, których już znam. Tymczasem wielkie pozdro, no i zapraszam - choć z miejscem kiepsko - do Lowanium, ale i do czekania na nowe notki.

PODOBNIE JAK czekam na opowieści z Antwerpii, które powinienem rozwinąć. Aczkolwiek nie napisz nic o Pradze - każdy, kto tam był, dobrze wie dlaczego :).

TPC (or maybe Antwerpen) CREW - completely not chronological

This post, for a change, is written in English. I strongly believe that my Polish friends would understand it and maybe some of the foreigners would like to read something from me.
This is about TPC Crew - people I met at the student dorm (+Roberto, though maybe he would have another note just about him, as I owe him a lot) in Antwerp. For me it was the first experience of student dorms and I would never regret it. Actually I would recommend everyone to spend at least few months at the dorm.

My expectations, though, were different - I expected something that would be sthereotypical for Polish dorms - lots of drinking. That was not the case (at least until I tried to change it). First one, as I mentioned before, was MSP who was living at the 3rd floor (and practically 2nd floor didn't know the third one), then there was Thomas. Both were Maltese and got along together and both from the same university (as there's one in Malta, right?) and some courses.
Thomas was "the only one who really cooks", let me quote the classic and inspired pretty all of 'common cooking' staff. He was also pretty into IAESTE and that's how we/I met many, many people who were (have been) actually doing their IAESTE internships in Belgium (Flanders). He was also the one to put a paper on my doors that he could help me with all the staff newcomer has to face. Which was really nice and won't be forgotten :).

MSP, on the other hand, was really into Polish language - there were obvious words like "kurwa" or "cycki" (and she's believed that beer Tyskie, which is widely available in Belgium, is pronounced the same way). You can also never forget her being eager for all chocolate stuff that ever appeared in the dorm.

With both of them I had plenty of talks, especially after my short trip to Malta in May 2011. (then comes another thought - Geography, interest of the world and sometimes even stheoreotypes do help You with getting along with foreigners).

Then would come Cyprien - Congolese guy, who was rather French than English speaker. As I told some of You, we were having the same talk everyday. We used to meet each other in kitchen and the conversation went:
"Hi!"
"Hi!"
"Are You a good cooker?"
"I don't think so, but I cook just from myself and I'm hungry, so that doesn't really bother me"
"I have a newspaper - You wanna read it?"
here comes the difference between the first day and the others
First day: "Yeah, why not? (...) But I don't understand French"
"hahaha"
Other days: "But it's probably in French, as usual"
"I believe You can manage Franse (French in case if someone didn't catch it).

I've also seen Iranian girl (who I admire for really caring about her religion, ramadan and stuff I don't know) and "the professor" - Armenian man, who was a visiting professor working in the same group as me. Actually we had some conversations and topics to get along. But the position and age difference are always hard to break.

Then there would be Matteo and Vaso - we didn't spend much time together, but we were on my first Belgian party. Then I got to know their strange custom of selling 0,25 beer in plastic cup for 2,50 EUR. It would be unacceptable in Poland (actually 0,25 beer You can treat as an offence :P). Thank You for that time as well. And - almost forgot - Muhammad! Moroccan guy with his Moroccan dishes he was always preparing late night. During my trip to Morocco I haven't seen his region (Agadir, Issaouira), so I truly hope to change it in near future (with absolutely local guide).

I have to mention Ineke, who was living next to me. Really nice dutch girl, helpful with any language issues. We didn't spend much time as well, but I do remember "wiadukt" or - probable Dutch spelling "Viadukt".

Might've missed some people, but then I would say about people who came as I was like 'experienced' in living in TPC. Obviously first must be Gregor - the German guy, who already came with some basic Polish skills ("kurwa pizda!") and came on the day Poland played against Germany in football. He is really into football (just like me), so we easily got along, grabbed some beer and saw the game. I think that we would meet each other a lot of times in future. What was funny (or strange) that we were really straight about the sthereotypes about Germans in Poland or Poles in Germany. So I was the fucking car thief and lazy bastard, and he was - let me simplificate - fucking Volksdeutch. But I still believe we do well.

Somewhere in the middle is Jonas - I know that You were in TPC before me, but if we can say that we got along, it was a recent event. I met him asking for someone who has credit card to top-up his skype account. I obviously offered the service, though had some doubts about to whom in Ethiopia my credit card number might be sold. Then we watched football - it always make people united.

There's already a lot of people, but Marloes has her place in my mind - she's been always going to Netherlands for weekends for horse riding, but - wanting to keep in touch with TPC people - she actually introduced going out thursdays. That's very probable cause why noone of us was productive in job on fridays.

Now I have to mention the doctors - Yaou, who's the funniest guy I've ever met (I will never forget the "cooking rice" issue) and Daliborka - who explained me some Balkan's language and food (can't say Bosnian, Serbian, Croatian etc. because - at least for me - it's all very similar).

Then it was Serbia with great Flemish (Jan, Jannick, Mats - there's for You), Aussie (Ben) and Wallonian (Julian), not to mention the reception girls in Good Morning Hostel Belgrade (Basia&Maciek as well). I believe that we had great time in Belgrade and hope to see most of You for some Belgian beer somewhere in Flanders.

After Serbia I almost immediately went to Poland - but my Polish friends are not the topic of this note, You all know that I miss You. Back to Antwerp I was with two Magdas. It was faboulous time for me (and a moment of glory as someone - I think Roberto - said). They did make a big impress of very masculised TPC Crew. I do miss those nonsense conversations in Polish every night.

Then there came Diana - Portuguese girl. I don't know what to write about her/You; I think it's too recent. Hope to meet in Belgium and Lisbon as well (and see the non-touristic version of this city).

Somewhre on the way, there were Bruno&Filip - let's simplificate - Yougoslavian guys who I met at party in Brussels (again Aśka and Maciek - have a good time wherever You are) and then at Roberto's. After that, with no warning, we met at Charleroi airport on our flight to Belgrade. You did help me with the city!

Finally, there must come Roberto - I met him via Thomas and always respected - but just a few weeks ago, he was just a Latin guy, very opened and into parties (and women :P) With a good place close to the city center.. I did like him, but was never sure if our friendship can last longer than just being in Belgium - now I'm sure, that even it's 10.000 kilometres (according to http://www.world-airport-codes.com/dist/?a1=krk&a2=uio ) between us, then we can talk anyway and meet each other somewhere (maybe Europe, maybe America, maybe Manuel's Madera). I will remember, for sure, my homelessness for a 4 days, and him accepting me spending a few days (noone knew how long) at his place and all the conversations about "about all we did talk :P" made me really better in those (maybe these?) hard times of being homeless, feeling no sense and other "psychological" issues.

P.S. I should've written about many more people - Manuel, Veronica, Anthi, Thomas (Irish), Alex (Aussie), Imen, Ben (Chinese), Cristina, Suang, Remy and so on; then Vietnamese guy whose name I don't remember. But I do believe that, at least part of as, would meet up in few days.

Zo gratis, als Belgische weer + Antwerpski początek

Obudził mnie grad. A co - jak jest zimno i 1 Lipca to nie może grad padać? To uświadomiło mnie w smutnej prawdzie - w Belgii pogoda robi sobie jaja, większe niż Firma z przepisów drogowych. Przewidująco, nie wyposażyłem się w kurtkę, więc postanowiłem przeczekać to w Hostelu. To oczywiście dobra decyzja, gdyż zaraz potem wyszło słońce i pokazało się belgijskie lato (wróciło potem na ok. tydzień na przełomie września i października). Autobus nr 17 - niby wiem, gdzie wysiąść, no ale oczywiście źle. Wysiadłem na Wilrijk Bist - wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale to ważne miejsce podczas całego mojego pobytu w Antwerpii. Stamtąd - z pomocą mapy, przypadkowo napotkanych ludzi:
"uwaga, niektórzy twierdzą, że na pytanie "Do You speak English?" można uzyskać tylko jedną odpowiedź - ironiczne "Nee" (fon. niei). W każdym razie nie należy pytać, tylko prosto z mostu walić po angielsku. I nie przejmować się tragicznym zawodzeniem "very far away, You have to take the bus, tram and then taxi", bo zwykle okazuje się to 10 minut spacerku - tj. spacerku moim tempem. Tak dostałem się do Campusu Middelheim, gdzie po zapłaceniu jedynych 550 EUR wydano mi klucze, dano mapkę i pokazano gdzie to miejsce mojego nocnego spoczynku będzie. Oczywiście najkrótszej drogi na mapie nie ma (ta droga generalnie nigdzie nie istnieje formalnie, będąc lepszą od polskich dróg, jeżeli muszę o tym pisać). Szczęśliwie spotkałem podówczas MSP (Maria-Stella Portelli), która miała przyjemność mieszkania w tym samym akademiku (TPC D!). Dzięki temu droga okazana mi została. Odległość akademik-Condensed Matter Theory group okazała się być niewiarygodnie mała, co wyzwoliło moją radość. Poszedłem więc tam, nie zastając jednak prof. Francois (FRANSUA) Peetersa, poznając za to mojego poprzednika na stanowisku pisania pracy magisterskiej o wpływie oddziaływań nadsubtelnych na spin elektronu w kropce kwantowej - Pawła (obawiam się trochę podejrzeń o plagiat, gdyż moja praca może być bardzo podobna do jego...). Do tego Roeland dał mi klucz do pokoju, kartę uprawniającą do wejścia na wydział w nocy i święta (wbrew pozorom, okazała się kilkukrotnie przydatna). W pokoju moim podówczas siedział Chińczyk (Chen, o ile dobrze pamiętam), Mołdawanin - ale z Naddniestroja - (Andrey) i czystej krwi brytyjczyk (Muhammad Ali :D). No i pozostało wolne miejsce dla mnie.

Nie widząc jednak perspektyw na spotkanie z profesorem, udałem się na zakupy do pobliskiego (hehe, ze 40 minut piechotą) LIDLa. Wydałem tam 16 EUR i wtedy myślałem, że to dużo. Trudno. Wróciłem autobusem (wtedy poddałem się panice Flamandów, o której wyżej wspomniałem). Coś chyba zjadłem i poszedłem znowu szukać profesora. W międzyczasie dowiedziałem się, że jest o 17 impreza pracowniczo-absolwencka Departamentu (hm, Katedry?) Fizyki. Z miłą chęcią się na nią udałem, a z jeszcze większą powitałem darmowe belgijskie piwa. Tutaj pojawia się pierwsza chyba anegdotka. Warto podkreślić, że wydziały fizyki nie obfitują raczej w kobiety, zwłaszcza kobiety obiektywnie uznawane za ładne. Tymczasem taka się pojawiła. Spowodowało to konsternację i niemożność wypowiedzenia konstruktywnego zdania przez żadnego z męskich dysputantów (oraz niemożebną chęć wypowiedzenia zdania w jej kierunku, tylko niby jakiego?). W końcu odezwał się więc R.

-"Do You speak English?" - pytanie jakże banalne, ale, biorąc pod uwagę egzotycznę urodę niewiasty, całkiem uzasadnione.
-"Yes, I do" odpowiedziała
nastała więc cisza i w końcu, z poczucia obowiązku pewnie, odezwał się R.
-"hm, at least I've checked the boundary conditions"*

Tak, teraz NALEŻY się śmiać - do tej pory wszyscy studenci fizyki uznawali to za zabawne. Piwa było sporo, ale do domu trafiłem (mimo kompletnej nieznajomości miasta, a warto zaznaczyć, że impreza odbywała się na Campus Drie Eiken, którego nigdy wcześniej ani później nie odwiedziłem). Czekał mnie pierwszy weekend, o ile pamiętam bez żadnej aktywności.


*hm, przynajmniej sprawdziłem warunki brzegowe